Czy to zmienia coś w ich życiu?
Pytanie, czy nieco nie mąci im w głowach. Dotarliśmy do jednego z takich siedlisk, by zapytać gospodarza o drogę: którędy najkrócej, czy wylały rzeki i gdzie się można przeprawić. Kątem oka dostrzegłem, że jedna z jego żon, najmłodsza, „wisi” na swoim telefonie. Zrobiliśmy parę zdjęć, a ona od razu poprosiła, żeby wysłać jej tfotki przez WhatsAppa. Byliśmy zdziwieni, ale szybko wytłumaczyła, że chciałaby je wrzucić na Facebooka (śmiech). Zacząłem się wówczas zastanawiać: co myśli ta młoda kobieta wpatrzona w ekran telefonu, okienko na nowoczesność? Tam jednak żyje trochę na końcu świata: z dziećmi, ze stadem kóz, z obowiązkami – trzeba zrobić sery, wypiec chleb, zadbać o stado.
Próbowaliście porozmawiać i trochę głębiej zbadać, jak oni żyją?
Gdy trafialiśmy do obozowisk, zazwyczaj były w nich same kobiety z dziećmi, bo mężczyźni wyszli w step ze zwierzętami. Raz nam się udało trafić do jurty, gdzie było wielu facetów, ale akurat trwało strzyżenie owiec. Kobiety, gdy są same, oczywiście starają się być gościnne, ale niechętnie wchodziły w rozmowę z dwoma mężczyznami, którzy krążą po stepie. Gdy nie ma męża w domu, gospodarza, powinny być ostrożne. Rządzą tam jednak zasady patriarchalne – to gospodarz przyjmuje gości i zaprasza do jurty. Raz spotkaliśmy po drodze pasterza: usiedliśmy na herbatę, zapaliliśmy papierosy, on oczywiście pytał, czy mamy żony, ile dzieci, jaki samochód, ile zarabiamy. To pytania podstawowe, nam mogłyby się wydawać niegrzeczne, ale tam mają neutralny wydźwięk. Z kolei po dzieciach ze stepu widać, że żyją swobodnie, do szkoły chadzają chyba tylko w okresie jesienno-zimowym. Często widzieliśmy, że jakiś nastolatek jedzie konno z kierunku horyzontu i śpiewa na cały głos. Dzieciaki są pogodne, od najmłodszego jeżdżą, najpierw na osłach, potem konno. Widać też jednak, że zwierzęta traktują przedmiotowo i mocno je okładają.
Nocami paliliście ogniska?
Nie próbowaliśmy. Ognisko wolno palić, tylko jest problem z rozpałką, bo nie ma drewna. Miejscowi palą nawozem: zbierają odchody i je suszą. Przy każdej chacie leży sterta takiego paliwa. Wykorzystuje się je także pod kuchnią.
Mówiłeś, że po drodze może zaskoczyć rozlana rzeka. Mieliście takie przygody?
Na szczęście nie. Pierwszą rzeczkę udało się nam przejść bez większych problemów, choć z pomocą dzieciaków. Zaciekawione, co robimy na ich terenie, podjechały do nas na osiołkach. Przeprawiły nas na nich. Najpierw nas wsadziły na oklep, a potem pognały zwierzęta, nad którymi nie panowaliśmy i które pobiegły w przeciwną stronę. Umiejętność jazdy na ośle jest w Kirgistanie zupełnie podstawowa, więc dzieci się mocno uśmiały. Były ubawione, gdy obserwowały dorosłych facetów w tak obciachowej sytuacji.
A dalsze przeprawy?
Druga była trudniejsza i znowu uratowały nas dzieciaki z pobliskiej wioski. Rzeka na ostatnim odcinku okazała się dużo większa, niż pokazywała mapa. To był już ostatni etap, tuż za nią była droga szybkiego ruchu, ku której zmierzaliśmy, bo wiedzieliśmy, że stamtąd dojedziemy do miasteczka. Mieliśmy do wyboru: albo przejdziemy w bród, albo pójdziemy 20 km do mostu. Szykowało się załamanie pogody, zaczął padać deszcz, zanosiło się na burzę, która mogła utrzymać się całą dobę. Znaliśmy prognozy i zdecydowaliśmy zatem, że spróbujemy przejść przez rzekę. Dzieci wytłumaczyły nam, że bród nie idzie prosto, tylko zygzakiem, i obiecały nas pokierować. Tachaliśmy ciężkie plecaki, a woda – gdy się źle postawiło nogę, sięgała powyżej pasa. Przyznaję, miałem trochę stracha. Szliśmy raz w lewo, potem w prawo, nurt czasem robił się silniejszy, więc czułem się niepewnie, ale dzieci doskonale znały dno i poprowadziły nas właściwą drogą.
Jak szeroka była ta rzeka?
Koryto miało pewnie około 20 metrów szerokości, ale między nurtem były wysepki. Raz było po kostki, zaraz potem po pas. A do tego woda była cholernie zimna, spływająca z lodowców! Gdy już przeszliśmy, mieliśmy naprawdę sporą satysfakcję, że się udało. Na szczęście dość szybko złapaliśmy stopa. A zaraz potem przyszło załamanie pogody, więc poczuliśmy ulgę, że jesteśmy bezpieczni.
Łatwo w Kirgistanie podróżować stopem? Czy miejscowi oczekują zwrotu kosztów lub zapłaty?
Trafia się różnie: czasem od razu widać, że ktoś chce zarobić, innym ludzie proponują zrzutkę za paliwo. Autostopowiczów zabierają jednak chętnie. Po przejściu rzeki trafiliśmy na kierowcę, który nic od nas nie chciał, a nawet zaproponował, żeby zjechać z trasy, coś wspólnie zjeść i oczywiście napić się dobrego kumysu (śmiech). Zabrał nas do zajazdu, w zasadzie baraku, w którym mieszkała kobieta z rodziną. Kierowca ją znał, wiedział, że tam można zjeść i kupić kumys.
Co zjedliście? Mają też potrawy mięsne?
W Kirgistanie trudno nie jeść mięsa. Kirgizi mają powiedzenie, że tylko Mongołowie jedzą więcej mięsa od nich. Jedzą głównie baraninę, więc dość tłusto i ciężko. Czasem też koninę. W miastach, gdy mieliśmy dość mięsa, szukaliśmy knajp koreańskich i chińskich – można w nich zjeść coś warzywnego. W tym zajeździe dostaliśmy też ichni chleb – jest plackowaty – a do tego ser, który świeży akurat się suszył. Oprócz tego były nieco słodkawe w smaku kulki serowe o dość luźnej konsystencji. Są jak świeże, lepkie ciasto i Kirgizi jedzą je na deser. W sklepach można je kupić jako produkt regionalny. Na stole zawsze jest też masło, bardzo jogurtowe. Często też kajmak. I świeży kumys, który czasem stoi w plastikowym wiadrze gdzieś pod strzechą. Pływa w nim masa farfocli – nie jest to higieniczne, ale czasem trzeba się przemóc.
Miałeś powiedzieć o przygodzie z kumysem. Wyjaśnijmy, że to mleczny napój alkoholowy z fermentowanego mleka: klaczy, owcy lub oślicy.
Odwiedzając tamten rejon, trzeba kumysu spróbować, nie można od tego uciec. Mieliśmy pierwszy test tego typu, gdy z Biszkeku ruszyliśmy w góry. U podnóża parku krajobrazowego była baza turystyczna, gdzie zjeżdżali też ludzie ze stolicy. Na miejscu można było kupić kumys, więc uznaliśmy, że skoro przelecieliśmy taki kawał drogi, trzeba od razu sprawdzić, co to za cudo. Tego samego dnia planowaliśmy iść pod górę na wysokość ponad 3000 m n.p.m. W ogóle nie wziąłem pod uwagę, że mogę źle na taki specjał zareagować. Muszę przyznać, że kumys jest w smaku okropny, wręcz obrzydliwy, nie jestem w stanie tego pić. To coś paskudnego, więc się zmuszałem do picia, bo w końcu to lokalny rarytas. Sami Kirgizi mówią, że jak pijesz go po raz pierwszy, to cię pogoni. Krótko mówiąc, dostaniesz sraczki.
I się sprawdziło? (śmiech)
Niestety, tak. Złapało mnie zatrucie pokarmowe, a dodatkowo powyżej trzech tysięcy metrów zaczęła mi się uaktywniać delikatna choroba wysokościowa, więc zebrało się wszystko razem: ciśnienie, zatrucie pokarmowe, rozwolnienie, słowem: zaległem. Tego podejścia już prawie nie pamiętam, miałem czarno przed oczami, więc jak już się wdrapaliśmy do obozowiska, po prostu padłem na dwie godziny. Zdążyłem tylko przeprosić kolegę, że nie mogę mu pomóc w rozbijaniu namiotu. Nie miałem sił. Do wieczora doszedłem do siebie, a następnego dnia byłem już zdrów i świeży.