Kreskę ma prostą, a celną. Jest mistrzem niemych kadrów i obserwacji – w Jerozolimie pewien Arab wypożycza drewniane krzyże, jeśli ktoś ma ochotę poczuć się jak Chrystus i przejść tradycyjną drogę krzyżową. Delisle próbuje zobaczyć i opowiedzieć Jerozolimę, obserwuje jej różnorodność, ścieranie się różnych światopoglądów. Mimo całej lekkości i doskonałego poczucia humoru nie ucieka od momentów grozy. Czasem spada bomba, czasem wybuchają niepokoje, agresja, ktoś gdzieś utknie, jest blokada, nie można wrócić do domu. Długo czytałam „Kroniki jerozolimskie”. Długo i z namysłem, próbując ułożyć sobie w głowie sprawy społeczno-polityczno-religijne miasta. Ale i tak najcenniejsze u Delisle’a są drobiazgi, nieprzegadane kadry. I takie cukierki jak ten w Birmie – żona autora jedzie na kilka dni w teren, a on zostaje z synem pierwszy raz sam na tak długo. Zmagania rodzica z materią własnego zmęczenia, zniecierpliwienia pomieszanego z troską, wreszcie powrót matki, która od progu nie marzy o niczym innym jak o nakarmieniu syna, bo ma piersi obolałe od nadmiaru pokarmu. Do tego birmańskie i jerozolimskie realia, knajpki, mury, osiedla, walka o klimatyzację, o tusz do rysowania, o komputer, o internet, o powiew wiatru, o zdrowie po zjedzeniu posiłku od obwoźnego gastronoma. Czytajcie i oglądajcie. Bardzo, bardzo warto.
tekst: Maria Krześlak-Kandziora – Księgarnia Bookowski
Guy Delisle, „Kroniki birmańskie”, „Kroniki jerozolimskie”
tłum. Katarzyna Koła-Bielawska, wyd. Kultura Gniewu