Twoja historia – fotografa i podróżnika – jest tak niezwykła, że powinniśmy się chyba umówić na kilka rozmów. Byłeś świadkiem wielu historycznych wydarzeń i można podejrzewać, że masz jakiś dodatkowy zmysł, który pozwala ci trafiać w szczególne miejsca w niezwykłym czasie. Jak zaczęła się twoja reporterska historia, na ile kolejne przygody były efektem twoich świadomych wyborów, a na ile zrządzenia losu, przypadku, szczęścia?
Prawdę mówiąc, wszystko wyszło jakby mimochodem. Faktycznie, znalazłem się w miejscach, które stały się pewnymi symbolami. W drugiej połowie lat 80. pracowałem w tygodniku „Wprost”, który był trochę w kontrze do ówczesnej władzy. W redakcji zacząłem bywać chyba w 1987 roku i trafiłem tam na nieżyjącego już Mariusza Stachowiaka, który był niespokojnym człowiekiem, ale znakomitym fotoreporterem. To on nadawał ton fotografii w tygodniku. Jednocześnie był też otwarty na fotografię dokumentalną, na człowieka, na problemy społeczne. Zajmował się fotografowaniem bezdomnych, alkoholików, obszarów pobocza rzeczywistości. Ja na początku wolałem fotografować jakieś chmurki, krzaczory, ale to się zmieniło po około pół roku pracy we „Wprost”. Dzięki kontaktowi z fotografiami Mariusza nagle zacząłem je rozumieć. Dobrze pamiętam ten moment: patrzyłem na zdjęcie, na którym był prosty człowiek w określonej życiowej sytuacji, i pomyślałem: „Rozumiem to!”. Tak jakbyś uczył się liter i nagle po raz pierwszy przeczytał całe zdanie. To była ta chwila, w której stwierdziłem, że fotografowanie życia codziennego rzeczywiście jest interesujące i pewnie będę to robił przez jakiś czas. Nie myślałem, że tak długo.
Niedługo potem była Armenia…
Nie licząc demoludów, wówczas nie można było właściwie nigdzie wyjechać. W 1988 roku w Armenii miało miejsce tragiczne trzęsienie ziemi, w którym zginęło ponad 25 tysięcy ludzi. To była wówczas jedna z republik ZSRR i ten dramat bardzo nagłośniono w Polsce. W trójkę – Mariusz Stachowiak, Piotr Grochmalski i ja – stwierdziliśmy, że może by warto tam pojechać. Nasz pierwszy, szalony pomysł był taki, że zabierzemy się jednym z tirów, które przyjechały po dary zgromadzone przez poznaniaków dla Ormian, jednak nie było dla nas miejsca. Nie mieliśmy pieniędzy, na wyjazd musielibyśmy przeznaczyć pół pensji, bo chcieliśmy pojechać prywatnie. Żeby jechać oficjalnie, z redakcji, trzeba było złożyć wniosek do ówczesnego zarządu gazet. Oni go rozpatrywali i przyznawali dietę albo odmawiali. Jakimś cudem udało nam się załatwić wizy przez konsulat rosyjski, a na bilety lotnicze pieniądze dał nam powstający wówczas niezależny komitet obywatelski – pamiętam, że działała w nim Hanna Suchocka. Pojechaliśmy pociągiem z Warszawy do Moskwy, stamtąd polecieliśmy do Erywania, a dalej autobusami do miejsc, gdzie miało miejsce trzęsienie ziemi. Byliśmy jednymi z niewielu fotografów z Polski, a z pewnością jedynymi, którzy przyjechali nieoficjalnie, bez wsparcia rodzimych redakcji. Na miejscu zaczęliśmy jeździć, patrzeć, obserwować, fotografować. To był mój pierwszy poważny zagraniczny wyjazd, miałem 27 lat i dotknąłem czegoś, co po latach okazało się, że mnie ukształtowało. Uświadomiło mi to też, że fotografując człowieka w jakiejś sytuacji, nigdy nie wiesz, czy on sobie tego życzy, czy on tego chce.
To są bardzo intymne zdjęcia, zrobione podczas pogrzebów, przedstawiające tragiczne sytuacje.
Nie wiedzieliśmy, jak zacząć. Poszliśmy na cmentarz, gdzie leżały trumny, część otwarta, z ciałami na wierzchu. Staliśmy z boku, z aparatami, i nagle podchodzi do nas jakiś człowiek: ciemna karnacja, w czarnym płaszczu, Ormianin. Sytuacja trochę stresująca. Pyta nas, co tu robimy i skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że jesteśmy fotografami z Polski, z gazety. A on na to: „Skoro przyjechaliście, to czemu nie fotografujecie?”. I mówi: „Chodźcie ze mną”. Zaprowadził nas do rodziny, która rozcinała te trumny przed pochówkiem, żeby sprawdzić, czy chowają właściwą osobę i się pożegnać. Potem zabrał nas do domu, gdzie ciała ciągle leżały w otwartych trumnach. Ludzie płakali, a on mówi: „Fotografujcie, bo jesteście jedynymi, którzy przekażą dalej to, co nas tu spotkało”. I wtedy nas olśniło – zrozumieliśmy, że to jest cel naszej pracy.
Ormianie mają potrzebę mówienia o swojej historii – o ludobójstwie z lat 1915-17, o konflikcie z Azerami. Zdaje się, że cały czas czują się nieopowiedziani.
To prawda, cały czas to trwa, ale wtedy jeszcze tak nie myśleliśmy. To były zupełnie inne czasy. Fotografować było prościej, łatwiej było coś zauważyć, ludzie nie byli jeszcze tak zamknięci, nieufni jak dzisiaj. Dla nas właśnie tam otworzyła się szkoła życia i fotografii. Najważniejsze były efekty naszej wyprawy i pracy: po powrocie do Poznania zrobiliśmy wystawę w dwóch namiotach wojskowych. Po roku stwierdziliśmy, że musimy wrócić do tego miejsca i oddać Ormianom te uczucia zawarte w obrazach: po prostu przywieziemy i zostawimy im te zdjęcia. Rok po trzęsieniu ziemi polecieliśmy do Spitaka, gdzie było epicentrum kataklizmu. Zabraliśmy zdjęcia w formacie 30x40, rozłożyliśmy około 50 fotografii na rumowisku i zapaliliśmy świeczki. Ormianie przyszli to zobaczyć i zaczęli zabierać te zdjęcia ze sobą. Brali te, na których rozpoznali siebie, swoją rodzinę czy miejsce, gdzie mieszkali. Oni pokazali nam, co ich spotkało, a my wzięliśmy ich emocje, wspomnienia, pokazaliśmy je w Polsce i potem im oddaliśmy.
Rozmawialiście z ludźmi, którzy zabierali te zdjęcia?
Czasem tak, ale to nie były skomplikowane rozmowy. Zaproszono nas do mieszkań i namiotów, bo ludzie rok po katastrofie przeważnie mieszkali jeszcze w namiotach lub ruinach z dykty. Ta sytuacja uświadomiła mi, że jeśli chcę podróżować, to w taki sposób, aby pokazywać coś, co jest istotne nie tylko dla mnie. Wyprawa nie służy tylko sprawianiu przyjemności, jest też opowiadaniem o czymś. Wykorzystuję podróż, by przedstawić historię człowieka lub społeczności: taka troszkę dziennikarska praca.