Czy podczas wyprawy jest okazja, by wymienić się doświadczeniami z innymi załogami?
Jasne. Na postojach, w bazach polarnych i przy załatwianiu wszelkiej biurokracji spotyka się takich ludzi, że człowiekowi serce rośnie. Chwilami czułem się, jakbym grał w kontynuacji „Spotkań na krańcach świata” Wernera Herzoga. Spotkaliśmy dużo Francuzów, jakby trzy czwarte pływających na antarktycznych morzach to byli właśnie oni. Podróżowali w różnych konfiguracjach: małżeństwo z dorastającym synem, ekipa 60-latków, para, która sprzedała wszystko i kupiła sobie dość stary i kiepsko wyposażony jacht. Tych ostatnich spotkaliśmy, kiedy tuż przed zmierzchem dołynęliśmy do znanego Maciejowi miejsca na postój. Szukaliśmy go rozpaczliwie, a szkopuł polegał na tym, że w wielu antarktycznych zatokach, które się do tego nadają przy brzegu jest miejsce na jeden jacht. To oznacza, że nie ma już przestrzeni, żeby rozpiąć liny „na pająka”, a wiązanie jachtów burta w burtę jest bywa niebezpiecznie na pływowych wodach. Tu trzeba wyjaśnić, że sam proces unieruchomienia jachtu na takich odludnych terenach to dość złożony proces. Cumowanie „na pająka” polega na rzuceniu kotwicy, która często słabo trzyma bo dno to lita skała lub lód, i rozwożeniu na brzeg pontonem kilku kilkudziesięciometrowych cum, którymi trzeba obwiązać wystające głazy. Taka uprząż gwarantuje w miarę spokojny sen. No i gdy dopłynęliśmy do „naszej” zatoczki, stał w niej już jeden jacht. Mieszkający na nim Francuzi okazali się jednak bezproblemowi. Przypięliśmy się do nich i spędziliśmy miły wieczór. Opowiadali nam o swojej ucieczce od korporacji i wielkich miast, problemach z pieniędzmi i czterech latach życia na jachcie pomiędzy Ameryką Południową a Antarktydą. Gdy weszli na nasz pokład, to po prostu im szczęki opadły. Ich łódź przy naszym jachcie była wyposażona jak kabinówka z Mazur – swój jacht ogrzewali drewnem, paląc w stalowej kozie, której komin wychodził obok grotmasztu. Było to gdzieś na północy Półwyspu Antarktycznego.
Czyli już na kontynencie?
Tak. Choć trzeba pamiętać, że Półwysep Antarkyczny to najbardziej na północ wysunięta jego część i znacznie różni się warunkami od większości kontynentu. Niestety nie było czasu na to, żeby płynąć dalej czy eksplorować ląd w głąb. Zatrzymywaliśmy się w stacjach polarnych lub w miejscach, gdzie można było bezpiecznie przenocować, np. przy olbrzymim wraku wielorybniczego statku, który służy żeglarzom za przystań. Bazy na terenie Antarktyki dzielą się na letnie i całoroczne. W sumie jest ich ok. 80. Letnia to taka, do której przyjeżdżają ludzie na cztery miesiące i z której uciekają przed zimą. Całoroczna to dobrze przygotowana baza na pół roku zimy, ciemności i braku zaopatrzenia, np. ukraiński „Wiernadski”. Pierwszą stacją, którą odwiedziliśmy był „Melchior”, letnia baza argentyńska. Prowadził ją zawodowy żołnierz, który z przydziału, prosto spod Buenos Aires, wylądował na Antarktydzie. Oprócz niego było tam sześciu ludzi.
Dużo tam jest jednostek wojskowych?
W myśl międzynarodowych traktatów Antarktyda to strefa bezpaństwowa i zdemilitaryzowana. Jednak cały czas trwa tam prężenie muskułów, głównie między Argentyńczykami i Chilijczykami o to, kto ma więcej punktów na mapie, czyli stacji badawczych. Ich bazy nie stanowią jednak żadnego świadectwa siły: tam wszystko jest stare i w dość opłakanym stanie, zwykle są to drewniane baraki. Ludzie za to są serdeczni i przyjacielscy. Trochę to śmieszne, bo w argentyńskiej bazie nie można opowiadać, że było fajnie w bazie chilijskiej, i na odwrót.
Ile czasu spędziłeś na Antarktydzie?
Tydzień płynęliśmy do Półwyspu Antarktycznego, potem tydzień z hakiem pływaliśmy wzdłuż lądu i pomiędzy wyspami, od bazy do bazy. To dokładnie tyle, żeby się zachwycić, spotkać humbaki, doświadczyć kapryśnej antarktycznej aury i mieć absolutną pewność, że trzeba tam wrócić na dużo dłużej. Najlepiej na kilka miesięcy. Najdalej na południe dopłynęliśmy do „Wiernadskiego”. Później, biorąc pod uwagę pogodę i czas, zaczęliśmy wracać wzdłuż Półwyspu Antarktycznego na północ, przez Cieśninę Drake’a, do Ushuai. To nam zajęło prawie półtora tygodnia, bo kierunek wiatru był niekorzystny. Płynąc przez Drake’a w sztormowej pogodzie miałem wrażenie, że spędziłem tam pół roku. Czas naprawdę jest względny.
Zdarza się, że odmawiają przyjęcia do bazy?
Tak, zdarza się. Na przykład w jednej z chilijskich stacji jest tylko małe nabrzeże przeładunkowe, z jednym miejscem do cumowania, oczywiście zarezerwowanym dla ich łodzi. W takiej bazie nikt nie zgodzi się na dłuższy postój jachtu. Wówczas trzeba znaleźć najlepsze z możliwych miejsc i przenocować „na pająka”. A gdy sytuacja nie jest pewna, np. ze względu na odpływ, trzeba wystawić wachty kotwiczne i całą noc kontrolować, co się dzieje.
Jak Wam się podobał „Wiernadski”?
Ukraiński „Wiernadski” powstał w 1947 roku jako brytyjska „Baza F”, na miejscu wcześniejszego obozu polarników z lat 30. I to właśnie Brytyjczycy przodowali przez wiele lat w badaniach Antarktydy, zakładając wiele stacji badawczych. Sytuacja zaczęła się zmieniać w latach 80. gdy ze względów finansowych rozpoczął się proces likwidacji wielu z nich. W 1993 roku ogłosili przetarg na „Bazę F” – obiecali, że jeśli zgłosi się kraj, który będzie w stanie ją utrzymać i kontynuować badania, oddadzą bazę za funta. Zgłosiła się Ukraina. A ten symboliczny funt został wmontowany w nalewak do piwa w pubie na terenie stacji. Bar Faraday jest pozostałością po Brytyjczykach, ale piwa już tam nie dostaniesz, jest za to wyjątkowa wódka, pędzona na stacji. Zaopatrzenie dociera do Ukraińców raz na rok, a większość roku spędzają w bazie sami. Latem sytuacja się zmienia i przypływa tam trochę jachtów. Wówczas temperatura jest zwykle powyżej zera, może dochodzić nawet do 15 stopni. Żeglarze chętnie tam przybijają, bo to baza całoroczna i jej infrastruktura jest prawie portowa. W pozostałych miejscach niekoniecznie muszą cię przyjąć. Mogą odmówić – to niepodważalne prawo polarników. „Wiernadski” jest bazą badawczą z nabrzeżem , na którym można zatankować wodę i naładować akumulatory, więc wszyscy tam chętnie pływają. Ukraińcy też są zadowoleni, bo załogi przywożą im np. świeże owoce i oczywiście alkohol. A sam pub jest miejscem magicznym. Ostatecznie jesteś na końcu świata, a siedzisz w klasycznym angielskim barze z drewnianą boazerią, stołem bilardowym i ścianami wytapetowanymi setkami zdjęć i flagietek z podpisami polarników z ostatnich 50 lat. To niesamowite.