Mieliście okazję wyjechać poza duże miasta, na prowincję?
Pod koniec pierwszego wyjazdu mieliśmy umówiony wywiad w Radiu Bejing. Maggie, dziennikarka z tego radia, zapytała, co mi się w Chinach najbardziej podobało. A ja na to, że nie umiem odpowiedzieć, bo na razie byliśmy tylko w Pekinie, i że moim marzeniem jest pojechać gdzieś na wieś, gdzie ledwo co słyszano o Europie, by opowiedzieć o takich krajach jak Polska i Ukraina. Dziennikarka wspomniała muzycznej wiosce, którą powinniśmy odwiedzić następnym razem. A ja na to: „Super, pojedziemy tam!”. Spojrzała na mnie z ukosa, myśląc pewnie, że to takie kurtuazyjne gadanie, ale pierwsze, co zrobiłam po wylądowaniu na lotnisku podczas kolejnej wizyty, to zadzwoniłam do niej i powiedziałam: „Cześć Maggie, jesteśmy. Zabierz nas do tej wioski!”. Niektóre instytucje, które nas wspierały, zastanawiały się, po co my chcemy tam jechać. Ludzie mówili, że lepiej skupić się na dużych salach. Powiedziałam wtedy, że tam pojedziemy w wolnym czasie, żeby nie było zarzutów, że marnujemy dotacje. Często jednak bywa tak, że to, co robi się intuicyjnie i spontanicznie, nie kalkulując, nie licząc, tylko myśląc o idei, ludzkich relacjach, przynosi później najbardziej wymierny efekt i największe korzyści. I tak się też stało, bo gdy rozeszła się wieść, że tam jedziemy, wraz z nami ruszył cały bus dziennikarzy. Dzięki temu byliśmy w głównym wydaniu wiadomości w państwowej telewizji, w dużych gazetach.
Jak długo się tam jedzie z Pekinu?
Jechaliśmy sześć godzin busem.
Nie mieliście poczucia, że trochę was tam wykorzystują propagandowo?
Staramy się przekazywać to, co jest najlepsze w naszej kulturze. Jeśli ze sceny przez muzykę bije prawda, a w powietrzu czuć otwarte serca i miłość, to wystarczy. Niesiemy przez to ludziom takie przesłanie, jakie niesiemy na całym świecie. Gdybyśmy mieli jechać do Chin i głosić jakieś rewolucyjne hasła z Europy, tobyśmy nigdy już tam nie wrócili. Nie mówimy o wojnie wprost, chociaż można się niektórych rzeczy domyślić, kiedy gramy np. utwór „Plywe kacza po Tysyni”. Chłopacy z North Lab dowiedzieli się dzięki temu, co się dzieje na Ukrainie. Idąc tam do radia, muszę wiedzieć, co mogę powiedzieć, a czego nie. Można mówić, że to jest naginanie się, ale ja nie oszukuję, nie kłamię, tylko w pewien sposób dostosowuję się – tak np. działał Kabaret Starszych Panów. W sposób, w jaki możesz mówić, masz mówić o prawdzie.
Jak długo byliście w tej wiosce?
Parę godzin, ale to był tak intensywny pobyt, jakbyśmy byli cały dzień. Widzieliśmy, że dla tych dzieciaków to było superważne. Dzieci na nasze przywitanie zagrały hymn Unii Europejskiej, zaśpiewały „Kukułeczka kuka” i ukraiński „Rewe ta stohne Dnipr szyrokyj”. To była akademia specjalnie dla nas. Każda rodzina przygotowała jakiś posiłek. Było też mięso, a oni są biedni i mięso jedzą raz w roku, więc było to dla nich i dla nas ogromnym wydarzeniem. Przybyły władze prowincji. Wszyscy się dziwili, że przyjeżdżamy do takiej zapyziałej wioski.
Gdy wyjeżdżacie poza duże miasta, macie zorganizowaną tę wycieczkę, jest ktoś, kto się wami opiekuje?
Tak. Opiekują się nami zwykle młodzi wolontariusze z festiwali. Bez problemu można też samemu podróżować po Chinach. Jedynym problemem dla podróżującego jest znajomość języka. Im dalej pojedziesz, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie znał angielski.
Zawsze przy takich okazjach jak showcase’y szukacie też okazji, by zagrać inne, komercyjne koncerty?
Teraz jesteśmy w takiej sytuacji, że mamy wydawnictwo na rynku chińskim i swoją chińską agencję, są festiwale, na które nas zapraszają, bo nas już znają, więc idzie łatwiej niż przed laty. To jednak wymagało pracy – dlatego opłacały się moje wyjazdy samej na spotkania do Pekinu. Jak chcesz z Chińczykami rozmawiać, musisz się z nimi spotkać, przylecieć do nich. Wtedy pokazujesz, że myślisz poważnie. Miałam kilka takich spotkań, z których nic nie wyszło, ale głównie dlatego, że nie chciałam zaniżać stawek ani psuć rynku.
A opłaca się tam grać?
Tak, ale musisz dużo zainwestować. Zagrać najpierw w małych miejscach. To tak jak u nas: jak nie zagrasz w małych klubikach, gdzie musisz do koncertu dołożyć, to potem nie dostaniesz oferty za godną stawkę. Wszędzie trzeba budować publiczność. W Chinach możemy być jeszcze wszędzie ciekawostką, ale super jest, że też zaczynamy mieć tam swoją publiczność. Życie nocne Pekinu nie jest szczególnie kwitnące – do alternatywnych klubów na bardziej ambitną muzykę przychodzi po 40-50 osób, a udało nam się już parę razy wyprzedać wszystkie bilety, było ich 150-200. Koleżanka, która pracuje w ambasadzie, mówi, że to jest sukces. Na taki koncert może przyjść np. szef festiwalu, na którym się później gra dla dwóch-pięciu tysięcy. I tak się już parokrotnie stało w naszym przypadku.