Z wykształcenia graficzka, zyskała uznanie jako autorka znakomitych ilustracji do książek dla dzieci, jednak od kilku lat, wraz z siostrą, szefuje
wydawnictwu Filia, które wydaje m.in. bestsellery Remigiusza Mroza. Każdą wolną chwilę poświęca na aktywny wypoczynek – najczęściej w towarzystwie męża i dzieci.
Mamy rozmawiać o wyspach, książkach, rowerach i wakacjach z dziećmi – nie wiem, jak się uda to wszystko połączyć. Zacznijmy od wysp na Oceanie Indyjskim, bo kolejno odwiedzaliście Reunion, Sri Lankę i ostatnio Zanzibar.
Wyspy są wspaniałe – nagle zdajesz sobie sprawę, że wystarczają ci dwie sukienki, strój kąpielowy, buty – i możesz cieszyć się życiem. Taki był Zanzibar – nic tam nie musisz mieć.
W planowaniu wycieczki na Zanzibar był ponoć istotny impuls literacki – czyli książka Małgorzaty Szejnert.
Zdecydowanie tak, „Dom żółwia. Zanzibar” – tę książkę przeczytałam zaraz po jej wydaniu, kilka lat temu, i od razu byłam pewna, że musimy tam trafić. Wówczas jednak dzieci były za małe, więc podróże planowaliśmy raczej nieodległe. Nie mieliśmy też możliwości finansowych, żeby swobodnie wyjeżdżać, dlatego Zanzibar musiał poczekać. Oczywiście niedawno do książki Szejnert wróciłam, przeczytałam ją tuż przed wyjazdem, bo takie podróżowanie z książką jest najfajniejsze: pozwala zintensyfikować czas, przeżywasz to, co zdarza tobie, ale współodczuwasz też z bohaterami książkowymi. A czasem te światy się przenikają! Nam wydarzyła się fajna historia: pojechaliśmy do Kamiennego Miasta, starówki w Zanzibarze, stolicy wyspy. Naszą uwagę zwrócił szyld starego studia fotograficznego gdzieś w bocznej uliczce, więc weszliśmy i oglądaliśmy zdjęcia. Poznaliśmy miłego faceta, właściciela, który zaczął nas pytać, skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Polski, sam zaczął wspominać, że była u niego pani profesor, która napisała książkę i wykorzystała w niej wiele zdjęć z jego zakładu. I dopiero wówczas skojarzyłam, że czytałam o tym miejscu. Spędziliśmy u niego trochę czasu, wdaliśmy się w miłą rozmowę, kupiliśmy u niego trzy stare fotografie – bardzo ładne. Było nam miło, że spotkaliśmy człowieka, którego wcześniej poznaliśmy dzięki książce.
Czy po Szejnert sięgnęłaś, bo ciekawił cię Zanzibar, czy autorka?
Po prostu chętnie czytam reportaże, a Małgorzata Szejnert to legenda tego gatunku. Poza tym o tej książce swego czasu się sporo mówiło. Pewnie zachęcił mnie jeden z przyjaciół albo jakaś recenzja. Mam nawet dwa egzemplarze tego tytułu – jeden w domu, w Poznaniu, a drugi na wsi – w naszym letnim domu.
Zamysł był taki, żeby podążać śladami Szejnert?
Zanzibar to nie jest duża wyspa, ale my mieliśmy zbyt mało czasu na takie plany – byliśmy tam zaledwie tydzień. Chcieliśmy polecieć do Jambiani, bo przeczytałam, że to jest taka mała wioska na południowym wschodzie, w której nie ma zbyt wielu turystów. I rzeczywiście – to cichy zakątek, rozrzucone wzdłuż drogi niewielkie domki tubylców i trochę pensjonatów przy linii brzegowej. Jest tam niemal pusto.